Witam, to mój pierwszy post

- zarejestrowałem się po poprzedniej edycji, ale jakoś nie zaangażowałem się jeszcze w pofestiwalowe podsumowania, a teraz już nie mogłem sobie darować. Wybaczcie brak oryginalności w nicku, ale tak już mam, że jak jakiś wymyślę, to potem wydaje mi się słaby, więc zostaję wyjątkowo przy nazwisku. Może przynajmniej tych kilka osób, z którymi jakoś tam zapoznałem się we Wrocławiu, trochę łatwiej mnie zidentyfikuje.
Moje TOP 10:
1. "The Lobster"
Bałem się trochę tego filmu, bo jak to, Lanthimos poza Grecją? Przecież w takim "Kle" sam język robił sporą część roboty. Na szczęście gość jest geniuszem i to, co chce powiedzieć, okazuje się dużo głębsze i bardziej fundamentalne. Po cichu zastanawiam się, jaką drogą pójdzie w przyszłości i nie wydaje mi się, żeby chciał powrócić do szufladki "greckiej nowej fali" (skądinąd bardzo zacnej), z której tak spektakularnie uciekł. Co do samego filmu - najbardziej zaskoczyła mnie jego absolutnie klasyczna narracja, która dotyczyła nie tylko zdarzeń, ale też początkowej metafory - rozwijającej się w czasie i do tego charakteryzującej się czymś, co można nazwać topografią (hotel/las/miasto, każde rządzące się trochę innymi - ale czy na pewno? - prawami). 90% reżyserów byłoby zachwyconych punktem wyjścia i krążyło wokół niego, a Lanthimos pokazuje tylko tyle, ile trzeba (inna sprawa, że dość dużo), żeby zrozumieć o co chodzi, i bez pardonu przechodzi dalej. Wracając do kwestii przestrzeni - to, w jaki sposób generuje ona znaczenia i determinuje postępowanie bohaterów (a także jej wyraźna trójdzielność), wywołuje we mnie nieśmiałe skojarzenia z "Paryż, Teksas" Wendersa. Pewnie jakby się uprzeć, to dałoby się i w "Lobsterze" znaleźć jakąś kolejną warstwę i rozpracować go w kluczu psychoanalitycznym. Tak czy inaczej - kino do wielokrotnego oglądania i rozkminiania. Musiałem trochę dojrzeć do tej opinii, ale moim zdaniem arcydzieło.
2. "Salto"
Nie ma o czym pisać, klasyk. Raczej wstyd, że dopiero teraz to zobaczyłem (podobnie jak rok temu również wybitny "Szpital przemienienia" - taka mała tradycja, że na NH nadrabiam klasyczne polskie mini-arcydzieła). To, co mnie najbardziej uderzyło, to to, jak bardzo
polski jest to film, jak wiele mówi (często pojedynczymi ujęciami czy zdaniami) o różnych zakamarkach i paradoksach naszej narodowej duszy (o ile takie coś istnieje). Strasznie posmutniałem po tym filmie, aż kilka razy mnie ściskało z... sam nie wiem czego.
3. "Dom"
Wiem, że koneserzy Bartasa w większości wymienią inne tytuły, ale do mnie to pomieszanie nostalgii i totalnie popieprzonej symboliki trafiło w 100%. Z jednej strony niezwykle sugestywne obrazy, z drugiej - stojąca za nimi treść, często ledwo zasugerowana, ale może dzięki temu tak mocna. Może powinienem wziąć poprawkę na to, w jakiej kolejności oglądałem filmy z retrospektywy - myślę, że na bodaj pierwszy "Korytarz" i potem "Trzy dni" nie byłem jeszcze dostatecznie przygotowany i co nieco mi z nich uciekło - ale wiem, że do Bartasa prędko nie wrócę, więc opinia "na gorąco" pewnie na długo pozostanie aktualna.
4. "Syn Szawła"
Poza zachwytami nad klaustrofobiczną i obezwładniającą stroną formalną (do której mam swoją drogą jeden zarzut - krystaliczny, przestrzenny dźwięk i obraz 4:3 "z ręki" wywołują jednak lekki zgrzyt) - tak sobie myślę, że w czasach, kiedy coraz więcej mówi się o pamięci, niepamięci, postpamięci itp., przyda się taki film, który pokaże, że to wszystko zdarzyło się naprawdę, a nie tylko jest "narracją historyczną" czy rysą na naszej przeszłości; że ludzie rzeczywiście musieli walczyć z całych sił o resztki człowieczeństwa (często za cenę życia swojego i innych). Jeśli mają powstawać filmy o historii, to niech będą właśnie takie - bez akademickiej analizy i zaplecza filozoficznego, za to jak najbardziej przybliżając ówczesne warunki.
5. "Wolność"
Kolejny Bartas i pewnie jeszcze trudniej będzie mi się z tego wytłumaczyć, ale spodobała mi się gra spojrzeń z początkowych scen, która w pewien sposób zastąpiła ekspozycję i jakoś tam "ustawiła" ten prosty w sumie, ale przejmujący pustką i beznadzieją film.
6. "Pan Turner"
To już prawie mainstream, ale co ja poradzę, kiedy tak świetnie mi się to oglądało. Przede wszystkim przepiękna strona wizualna, daleko wykraczająca poza to, co z reguły nazywamy "wysmakowanymi ujęciami" - tu było mnóstwo tytanicznej pracy i anielskiej cierpliwości, żeby scena udała się akurat wtedy, kiedy słońce świeci dokładnie tak, jak na obrazie Turnera. Czapki z głów.
7. "Lampart"
Claudia Cardinale <3

(no i Burt Lancaster też gra wybitnie). Ujęcie rozpościeranego prześcieradła (cały biały ekran) również kupiło moje serce. W ogóle ten film jest po prostu piękny, nic tylko patrzeć i patrzeć. Szkoda tylko tej dziwnej dwujęzyczności - niby dubbing jest zrobiony dobrze, ale nasze polskie nieprzyzwyczajone uszy jednak trochę boli.
8. "Nasza młodsza siostra"
Kore-eda jest naczelnym genetykiem współczesnego kina i nic nie wskazuje na to, żeby miało się to zmienić. Tutaj ogromny plus za casting, bo wybranie kilku dziewczyn, które będą miały trochę cech wspólnych, a trochę zupełnie innych (a przy okazji takich, które nie pomylą się zachodniemu widzowi), musiało być nie lada wyzwaniem. Scena, w której dwie siostry wracają z zakupów, a dwie przygotowują posiłek w kuchni, to majstersztyk opowiedziany minimalnymi środkami. Yasujiro Ozu lubi to.
9. "Mustang"
Dla mnie to
zupełnie nie jest film o konflikcie nowoczesności z tradycją - tzn. ten konflikt tam jest, ale raczej jako element świata przedstawionego, i tyle. Za to na pewno jest to film o przemijaniu dzieciństwa i o granicy, jaka dzieli je od dorosłości. Świetnie zostały sfotografowane ciała bohaterek - już zmysłowe, a jeszcze niewinne.
10. "Koronczarka"
Cóż, prosta historia, ale jakoś trafiła. Chyba nie ma tu nic szczególnego poza mistrzowskim
storytellingiem, za to wszystko jest w doskonałych proporcjach. Lubię takie filmy, które pokazują chyba największy paradoks współczesnego zachodniego społeczeństwa: niby mamy jakieś normy i zasady, wydaje nam się, że posiadamy uniwersalne kody kulturowe dotyczące miłości, relacji itp. - ale tak naprawdę obok siebie istnieją równolegle zupełnie różne, nieprzystające do siebie systemy wartości, a jednostka, która znajdzie się między nimi, skazana jest na cierpienie. Rohmer w "Mojej nocy u Maud" robił to lepiej, ale tu też jest bardzo przyzwoicie.
Jak widać - zestaw dość mało "nowohoryzontowy", ale co zrobić, lubię filmy zrobione porządnie, w jakimś sensie
klasyczne. Co nie znaczy, że nie są mi bliskie eksperymenty. Testowanie granic języka filmowego jest jak najbardziej pożądane, po prostu stosunkowo rzadko wychodzą z tego od razu arcydzieła - w tym roku żadnego z 5-6 konkursowych filmów nie oceniłem wyżej niż 7/10 (czyli bodaj 4 na kuponie). Padają czasem zarzuty, że NH to w większości hity z Cannes, ale to chyba dobrze, że próbuje się łączyć bardziej przystępne rzeczy z tymi odważniejszymi, a nie próbuje robić imprezy "dla wtajemniczonych". Nawet ci, którzy nie są koneserami awangardy, wyjadą z Wrocławia zadowoleni (a może przy okazji zostanie im coś z tych bardziej nieoczywistych rzeczy). Myślę, że największą zaletą festiwalu (być może niedostatecznie zaakcentowaną) jest pokazywanie, że wszystko to, co w języku kina dziś jest klasyczne, kiedyś było mainstreamowe, a jeszcze wcześniej - zupełnie nowatorskie.