W największym skrócie można by powiedzieć, że to coś w rodzaju buddyjskiego Mullholland Drive - film zaczyna się od wypadku i do niego na koniec wraca, trudno natomiast jednoznacznie powiedzieć, co oglądamy pośrodku - może fragmenty rzeczywistości, a może snu. Połączenie wszystkich wątków w spójną historię wydaje się możliwe, choć wymagałoby co najmniej drugiej projekcji, zwłaszcza, że wszystko przesączone jest jeszcze buddyjską filozofią. Film Jakrawala Nilthamronga przypomina trochę dzieła jego tajskich kolegów (Pen-Ek Ratanaruang, Apichatpong Weerasethakul), ale dla mnie nie jest to żaden zarzut, zwłaszcza że podobieństwa są raczej pozorne.
Ja bardzo lubię takie kino i muszę powiedzieć, że odczułem autentyczną gorycz, widząc, że ludzie dawali filmowi w głosowaniu jedynkę. Rozumiem, że można nie lubić filmów, które nie układają się w żadną logiczną całość, ale żeby dać tak niską ocenę, to trzeba chyba uważać reżysera za jakiegoś głąba, który zrobił taki film, bo nie umiał składniej opowiadać. Więcej szacunku dla twórców!