Kiedy oglądałam „Zabójczynię”, czułam się jak w domu i nie jest to przenośnia. Mój dziadek w latach 60. uczył polskiego Chińczyków, którzy przyjeżdżali do Gdyni robić interesy. W zamian przywozili mu suweniry – delikatne, pastelowe obrazy malowane na żółknącym z czasem papierze, porcelanowych mędrców, śmiejącego się Buddę, który przynosi nieszczęście... Podobno całe mieszkanie dziadków było wypełnione tą chińszczyzną. Potem się rozwiedli, a schedę przejął mój ojciec, więc i mój rodzinny dom był w jakimś stopniu „chiński”.
Chińczycy nie mają bujnego zarostu – trudno byłoby im wyhodować wąsy i brody, nie mówiąc o krzaczastych brwiach. Na obrazach niewielkie męskie postacie, siedzące po turecku na skraju urwisk nad wodospadami, mają twarze nakreślone kilkoma pociągnięciami pędzelka. Brwi, wąsy, bródki – dzięki nim twarz na obrazie istnieje. Hou Hsiao-hsien przenosi to na ekran. Przykleja swoim bohaterom włosy do twarzy. Jego film jest niezwykle teatralny, kostiumy prawie noszą na sobie fabryczne zagniecenia. Sceny we wnętrzach filmowane są przez nakładające się na siebie firany, wszystko jest upozowane, nawet kozy w zagrodzie, wieśniacy, dym z komina i mgła... Znajduję w tym jakąś anachroniczną statyczność, dodatkowo podkreśloną teatralnością gestów bohaterów, modulacją głosu i skomplikowaniem fabuły opartej na politycznej grze. Czy taki właśnie był ten świat, bezwzględnie zniszczony potem przez hunwejbinów? Czy ich bezmyślna wściekłość nie miała źródeł w takiej jak ta historii? Nie wiem. Wyszłam z kina, raczej wątpiąc w siłę mistrzowskiej wizji i z rozrzewnieniem wspominając „Kwiaty Szanghaju” czy „Café Lumière”. Jestem na rozdrożu, ktoś pomoże?