Do sceny w szpitalu film oglądało się jak dobre, poetyckie bliskowschodnie kino. Ta scena jest jak wtargnięcie problemów zachodniej nowoczesności, czegoś zapowiadającego pustą egzystencję rodem z "Code blue". Tylko, że Turcja może nie jest jeszcze tak nowoczesna, jak Holandia czy Dania, więc i historia dziewczyny z filmu Ustaoglu jest jakby preegzystencją Marion z filmu Antoniak.
Jednak - sądząc po "Otchłani" - jakiś progres od trylogii "Jajko"-"Mleko"-"Miód" się dokonał. Nastrojowa poezja już nie wystarcza, przechodzi w drastyczne konflikty filmowane jak w kinie rosyjskim.
Jak większość osób - scena w szpitalu wytrąciła mnie z równowagi (musiałem zburzyć, a następnie w bólach zacząć odbudowywać pojęcie "kino tureckie" z poszerzonym horyzontem). Drugim piętnem, którym rąbnął mnie ten film, było zakończenie - nie mniej drastyczne w znaczeniu, tylko w treści łagodniejsze. "Gorzki happy end" - chyba ktoś użył tutaj takiego zwrotu.
Jeszcze ciekawie jawi się wkomponowanie postaci cynicznej przyjaciółki Zehry. Dwie kobiety kontrastują charakterem: młodsza romantyzmem, a starsza cynizmem. Po scenie w szpitalu myślałem, że Zehra stanie się cyniczką, a widz otrzyma przekaz, że taka postawa jest właściwa w świecie, w którym romantyzm wiedzie na dno. Takie uproszczenie jednak nie nastąpiło, ale chyba można się ze mną zgodzić, że ta cyniczna postawa jest jak echo nowoczesności z rzeczonego wielkiego miasta.
Jeśli dobrze pamiętam - pod koniec ta przyjaciółka wyjeżdża do jakiegoś większego miasta. Cynizm ułatwia porzucanie wszystkiego - jest w tym walor wolności, ale odium samotności, która zajmuje miejsce wykopanych uczuć. Z drugiej strony naiwna Zehra nie ucieka, ale ciągle pragnie uczuć, czym zaciska sobie pętlę na szyi.
Wniosków z tego nie będę wyciągał, tylko podsumuję, że świetny film... i żałuję, że taki beznadziejny
