No dobra, obiecana obrona, na razie w wersji instant, bo jestem piekielnie śpiący.
Na początek dwie sprawy odnośnie do Waszych postów - raz, z Kamasutrą to przecież nie było na poważnie, myślałem, że to oczywiste; dwa, nie wiem, dlaczego fakt, że SAM Bela Tarr z czegoś wychodzi, miałby przesądzać o wartości filmu. Zresztą, z tego, co widzę, to on wychodzi niemal ze wszystkiego, potem sobie wraca, i tak kursuje w tę i we w tę.
Cóż, jest to film-esej, wszelkie próby odbioru bardziej emocjonalnego, "wciągnięcia" się w "opowieść" są równie na miejscu co przy czytaniu tekstów z Logique et Analyse. Błyskawica jest tu w dużej mierze pretekstem do analizy obecności klasycznych motywów i mitów (no właśnie, obecność mitu) w różnych obszarach ludzkiej działalności - pretekstem, który ma tę zaletę, że jest bardzo filmowy, co widać np. w pierwszych minutach. Tak więc sedno filmu, jak i każdego dobrego eseju, nie kryje się w poszczególnych ujęciach/słowach czy sekwencjach/zdaniach (to tak a propos "bełkotu"), ale ujawnia się dopiero po spojrzeniu na całość niejako z góry, wyabstrahowaniu sobie czegoś - mówiąc prościej, ten film jest o czymś innym niż widać na pierwszy rzut oka, a tym czymś jest to, jak w naszym życiu, w naszej kulturze wciąż mamy do czynienia z Wielkimi Tajemnicami i Motywami, dokładnie tymi samymi, które zaprzątały głowy naszych przodków przed tysiącami lat i które odnajdujemy na każdym kroku. I to wszystko mimo tego, że cywilizacyjnie posunęliśmy się niesamowicie do przodu. Wciąż mamy w sobie coś z "neandertala", który rozdziawia paszczękę na widok błyskawicy, bo nie wie, jak to działa, i wydaje mu się, że to jakaś nadprzyrodzona siła.
W zgodzie z powyższym, popatrzmy na poszczególne części - w pierwszej jest mowa o osobistym doświadczeniu (czyli naszego przykładu Tajemnicy oraz Motywu, do którego analogie da się znaleźć, jak pokazują części następne, wszędzie), w drugiej o medycynie, ale i o nauce szerzej, w trzeciej o historii i religii, w czwartej - o kulturze, o tekstach kultury. Motyw błyskawicy pojawia się dosłownie w części pierwszej i trzeciej, części druga i czwarta tworzą analogie błyskawica-elektrowstrząsy i błyskawica-moment zakochania (albo orgazmu, ale sprowadzanie tego do samej spermy byłoby, jak rzekłem, niesprawiedliwe). Pamiętajmy przy tym, że, jak pisałem wyżej, te analogie to tylko pewne obrazowe przykłady, a tak naprawdę chodzi o pokazanie, jak w naszym świecie funkcjonują odwieczne motywy czy narracje, które możemy odnaleźć absolutnie wszędzie. W tym sensie wprowadzenie błyskawicy do klubu z muzyką house (tzn. bohaterów, żadna błyskawica sensu stricto tam akurat nie uderza) w epilogu jest bardzo na miejscu, bo przedstawia kolejny moment ujawnienia się naszego motywu.
Po seansie usłyszałem fragment rozmowy, w której ktoś mówił, że reżyserka nie panuje nad formą. Cóż, o tym też można by pisać i pisać, ale może po prostu podam przykład - pod koniec trzeciej części ewidentnie zmienia się jakość obrazu, wszystko staje się mniej chropowate i bardziej wyraziste. Można by to zbyć prostym "Morgane kręciła film 10 lat, więc siłą rzeczy raz jest tak, a raz inaczej", ale, po pierwsze, kręcenie filmów chronologicznie, scena po scenie, to raczej rzadkość, po drugie - czy to naprawdę przypadek, że ta zmiana następuje akurat w momencie, gdy z części bardziej dokumentalnych przechodzimy do jedynej w stu procentach kreacyjnej, fabularnej? Jak dla mnie wskazuje to jednak na bardzo świadome wykorzystanie środków filmowych (choć przyznaję, że nie wiem, czemu te nieszczęsne pioruny kuliste wyglądały tak, jak wyglądały; nie sądzę jednak, by miało to większe znaczenie).
Post spory, ale uwierzcie - to naprawdę był zapowiadany "instant", bo mógłbym tu jeszcze pisać i pisać. Wiem, że nie tylko mi się podobało, liczę na jakieś wsparcie
