Ale to jest taka przewidywalność codzienności, jak choćby w filmach Ozu, w ogóle nierażąca.
Najbardziej cenię pierwsze filmy Kawase -
Moe no suzaku i
Sharasojyu. Były surowsze,
milczące, też przesycone charakterystyczną dla Japonki poetyckością, ale znacznie bardziej dyskretną. Później, zwłaszcza w
Lesie w żałobie, warstwa symboliczna moim zdaniem zaczęła przesadnie przesłaniać bohaterów.
Trochę się więc bałem
An i część obaw faktycznie się potwierdziło. Kawase znów trochę zbyt wiele mówi, jakby nie wierzyła obrazowi, niepotrzebnie objaśnia język symboli, wpisując bohaterów w naturalny cykl przemijania. Ale tym razem kupiłem to - dawno nie widziałem w kinie tyle niewykalkulowanego ciepła, autentycznej sympatii dla bohaterów. Bardzo ciekawy jest też historyczny kontekst - izolacja osób cierpiących na trąd, która zakończyła się, o ile pamiętam, dopiero w latach 90. Że z podobnej historii opowiedzianej zbliżonymi środkami - tyle że z perspektywy obcego zafascynowanego japońską egzotyką - można zrobić bardzo zły film, dowodzi pokazywane kiedyś na NH
Hanami.
Czy ktoś pamięta nazwę tej przezroczystej substancji, która była dodawana do nadzienia?
