Przybiegłam na tygrysich łapkach bo zalał mnie smutek falą ogromną. Czy nikt nie stanie w obronie Minga z dalekiego Harlemu? Wczoraj, gdy siedziałam skulona pod lawiną gromkich braw na seansie „Widzę, widzę”, napadła mnie inna mara - przerażenie! - czy konkurs Nowe Horyzonty rozszerza swoją propozycję o komercyjne produkty, które równie dobrze można by obejrzeć w piątkowy wieczór w centrum handlowym? Na szczęście w oddali gdzieś zaryczał Ming, i już poczułam się jak w domu. Czy Ming wygra nagrodę główną, lub publiczności? Na pewno nie. Ale organizatorom należą się podziękowania od takich wariatów jak ja, którzy równie chętnie bywają w salach kinowych, co na akademickich konferencjach.
Bo że Ming lepiej by się przyjął na konferencji nie ma co zaprzeczać. Mało tego, mam nawet bezpośredni dowód: trzy lata temu sama słuchałam, jak na największej konferencji filozofii filmu w Amsterdamie Phillip Warnell opowiadał o tym, wtedy jeszcze nieukończonym, projekcie. Film został też pokazany w Tate Modern, udowadniając, że Mingowi bliżej do video-artu niż do pełnometrażowego filmu i jako ten pierwszy może sprawdziłby się lepiej. Ming to raczej esej wizualny, niż film. Jako esej podejmuje kwestie palące, przedstawia je jednak z wyważeniem; odarte ze spektaklu, lub skandalu, jakiego widzowie mogliby się spodziewać po przecież niesamowitej historii. Daleki od formy dokumentalnej, wybiera raczej narzędzia teoretyczne – tekst akompaniujący film napisał sam Jean-Luc Nancy, wytwórnia filmowa nosi nazwę „The Big Other”, a rozpoczyna całą zabawę słynny cytat z Derridy „The Animal That Therefore I Am”: „o zwierzętach trzeba mówić poezją”. O zwierzętach należy mówić z pozycji poezji i sztuki, a nie wiedzy – tej ostatniej nie możemy posiąść. Warnell, członek kadry na słynnym z zawadiackiego i eksperymentalnego departamentu filozofii kontynentalnej Kingston University w Londynie, wie o czym mówi: sam jest publikującym naukowcem. Polecam przeczytać jego teksty, na przykład (w skróconej wersji) tu:
http://www.phillipwarnell.com/TextCzy publikujący naukowiec może być dobrym reżyserem? I tak, i nie.
Mingowi daleko jest do ideału, jednak jest głosem w jeden z najistotniejszych etycznych dyskusji, jakie teraz prowadzimy. Aby jednak uczestniczyć w tej dyskusji, widz musi być oczytany w konkretnych tekstach teoretycznych, co niestety może wykluczać ludzi nie biorących udziału w tych debatach. To pewnego rodzaju wada. Warnell od wielu lat zajmuje się tematyką posthumanizmu czy animal studies i trudno go oskarżać o to, że chce się tylko podpiąć pod „modne tematy”, bo jest od dawna zaangażowany w jak najbardziej profesjonalne ich zgłębianie. (Swoją drogą, konfunduje mnie mówienie o nich jako „modnych tematach” – to tak jakby mówić, że feminizm, ruch wyzwolenia kobiet, czy ruchy anty-rasistowskie były przelotnymi „modnymi tematami”. Wręcz przeciwnie, mamy tutaj do czynienia z szerszym gestem społecznym, który tym razem przeciwstawia się ekskluzywności kategorii jaką jest „człowiek” i walce z kolejnymi „izmami”: rasizm, seksizm, czy właśnie oświeceniowy humanizm.)
Ming stara się interweniować w ramach tej dyskusji, z mniej lub bardziej udanymi skutkami. Ciała zwierząt, tak jak niegdyś (i teraz) ciała kobiet są standardowo na ekranach fetyszyzowane, rozbijane na kawałki i natrętnie wciskane w domeny fantazji. Jak możemy znaleźć dla zwierząt inny sposób organizacji przestrzeni filmowej, inną temporalność? Warnell odpowiada na przykład klaustrofobiczną przestrzenią sztucznego mieszkania, w którym (aktorzy) Al i Ming poruszają się w sposób skrępowany, ograniczający, i przede wszystkim nudny. Zwierzę pozbawione bodźców to zwierze pozbawione żywotności – to sprawdza się zarówno w przypadku Minga, Ala, jak i Antoine’a, który też jest krępowany innego rodzaju (miejską) dżunglą. Jednak Warnell unika tutaj używania sytuacji zwierzęcia jako metafory sytuacji człowieka – nie powiela tego błędu reprezentacji, gdzie używa się zwierząt tylko po to, by powiedzieć coś o ludziach (czego przykładem może być popularny na festiwalu "Lobster"). Wręcz na opak: ludzkiej publiczności trudno znaleźć jakiekolwiek punkty identyfikacji, Antoine i zwierzęta są nawet zawsze filmowane osobno, zupełnie już pozbawiając nas gruntu pod stopami. Zostaje tylko ruch zwierząt wewnątrz kadru, dziwny, obcy, wyalienowany. Nie umiemy tak zwierząt oglądać, nie wiemy co w takiej sytuacji ze sobą zrobić, trudno nam je wtłoczyć w analityczne ramy (chociaż teksty Nancyego coś tu podpowiadają – ale o tym to bym już całkiem się rozgadała). Przypomnijmy, że ruch zwierząt można by uznać za impuls, który dał początek fotografii i kinu – możemy przywołać chociażby słynne dzieła Muybridge’a. Traktuje też o tym cudowny film Denisa Cote, „Bestiarium” (2012), gdzie problematyka animalistycznego ruchu jest głównym wątkiem.
Na koniec jeszcze wspomnę o innym ulubionym animalistycznym filmie, czyli „Sweetgrass” Castaing-Taylora, głównodowodzącego Laboratorium Etnografii Sensorycznej na Harvardzie, znany też jako „ten film o owcach”. „Sweetgrass” jest grzeczniejszy, bo obecność dwóch pasterzy dodaje filmowi „wymiaru ludzkiego”. Jednak jak i u Warnella (chociaż Mingowi jest bardzo, bardzo daleko do doskonałości Sweetgrass), postaci są wyrażane w ruchu, w działaniu, a nie przez dialog czy narrację. Castaing-Taylor zresztą opowiadał w wywiadzie, że woli termin „nagrywacz” (recordist) niż „reżyser” (director) i że stara się po prostu zarejestrować swoich bohaterów. Warnell może by się pod tym podpisał.
Może i Mingowi daleko do bardzo dobrego filmu, ale na pewno jest filmem wielce interesującym. I w konkursie, który ma promować nowe sposoby myślenia o filmie zdecydowanie widzę dla niego miejsce
