6 sie 14, 7:37
Dla mnie to jest wręcz film religijny )) niech go z okazji niedzieli rodziny oglądają w kościołach! Narobi więcej fermentu niż niezdecydowany ksiądz Lemański. To film o śmierci Boga. Kiedy zastanawialiśmy się nad tytułem, w pierwszym odruchu wszyscy opowiadali się za tym, iż ów Bóg tytułowy, biały, to człowiek, który ma władzę nad innymi gatunkami. Nie byłam do końca przekonana. (czy prawdziwy Bóg nie byłby wolny, czy nie byłby wolny także od posiadania władzy nad innymi?)
Wczoraj natknęłam się w tivi na rozmowę Kurkiewicza z Wróblem o dietach. Wróbel cytował Nowaka, pożerającego mięso i nazywającego wegetarian i wegan sekciarzami. Wróbel sprzeciwiał się temu, że oni, odmawiając jedzenia zwierząt, realizują tą odmową swoje potrzeby duchowe. Fałszywie, jak zrozumiałam, bo zdaniem Wróbla mięso zgodnie z naturalnym planem powinno trafiać do ludzkiego brzucha, a duch – do kościoła. (przypomina mi się zaraz Dumont, który nie dość że wysyła swoich bohaterów na modlitwę na łąkę (do łąki), to w Quinquinie w długiej scenie pogrzebu robi sobie te potworne jaja z kościoła) Jeżeli – jak to było dawno, dawno temu – zwierzęta są duchowymi posłańcami, dlaczego nie miałyby współcześnie pełnić roli istot symbolizujących tę resztkę prawdy, jaka nam jeszcze została. Powtarza to też Godard, nawiązuje Alonso. W relacjach ze zwierzętami wszystko jest prawdziwe, dlatego tak groteskowo wypada zanurzony w kulturze człowiek, idiota, konformista, barbarzyńca, kierujący się w relacjach z innymi własnymi interesami.
Mundruczó stosuje gatunkowe chwyty, przed którymi bez problemu można by się obronić cynizmem, gdyby tylko były realizowane przez aktorów. Ta cała brutalność i przemoc nie jest przecież obojętna, zarówno dla głównego bohatera, jak i dla widzów. Jej wpływ jest nieodwracalny. Następuje utrata niewinności - u Mundruczó psy niepostrzeżenie zamieniają się w ludzi, choć zachowują swoją psią postać. Mszczą się za swoje krzywdy. Psubracie, happy endu też nie będzie. W finałowej scenie absurdalny gest rzucania patyka wojownikowi, przywódcy stada, który ma krew na pysku… Nic nie będzie już takie samo, nie ma powrotu do przeszłości, ta scena to epitafium dla wszystkich jej uczestników, cisza przed ostateczną katastrofą.
ps. "Od stu lat opłakujemy w kinie zawsze to samo: rozstania i powroty, malownicze śmierci i nagłe uzdrowienia, ofiary i stracone złudzenia, płaczemy nad krzywdą słabych i bezbronnych oraz nad nawróceniem ciemiężycieli, płaczemy zawsze, gdy nam każą, z każdego łzawego powodu. (…) Gdy płaczę w kinie, moje wewnętrzne wahadło wychyla się w lewo, ku przyjemności. W życiu się tak nie dzieje, bo życiowe łzy związane są z emocjami, które bolą. I dlatego widzowie zawsze będą płakać w kinie. Będą płakać i wstydzić się, że płakali i będą się natrząsać z tych, którzy płakali. Ale kino i łzy są nierozłączne i nierozdzielne." (G. Stachówna, "Łez potęga", czyli o potrzebie wzruszenia, [w:] Wstydliwe przyjemności...)