Ponieważ film Szumowskiej będzie pokazywany za miesiąc w Gdyni, obejrzy go wtedy może więcej osób, mam nadzieję, że znajdzie obrońców. Zresztą już sama Joanna Malicka, która rozmawiała z reżyserką na łamach gazety festiwalowej, jest bardzo przychylna. To dobrze. Mówi nawet: „Nie jestem księdzem, nie jestem gejem, nie jestem mężczyzną, ale to jest film o mnie.” To ładnie. Małgośka odpowiada: „To jest też film o mnie. O każdym z nas”. No więc na wstępie pragnę zrobić zastrzeżenie - o mnie ten film nie jest. Ja nie czuję z nim wspólnoty.
W każdym razie czuję się pogubiona - nie wiem, o czym jest ten film i dla kogo został zrobiony. Znowu mam ten sam dylemat co przy „Płynących wieżowcach”, to samo mnie męczy pytanie. Ten film wydaje mi się zlepkiem stereotypowych scen i sytuacji. Ja to wszystko rozpoznaję, po prostu z życia to wiem, z przestrzeni medialnej, z różnych opowieści. Nie oglądam polskiego kina, więc żadnej diagnozy na podstawie tych dwóch przykładów stawiać nie będę – no ale mogę przypuszczać, że objawem choroby jest tutaj ta nieustanna chęć odwoływania się do rzeczywistości. Chęć budowania tak cennego przecież w kinie wrażenia autentyczności sposobem „zróbmy to tak, jak jest naprawdę”. A kino nie jest prawdą, nie jest konstatacją, tylko performatywem. Sztuka nie jest kalką rzeczywistości.
Wiem o tym, że bywają „fajni”, inni księża, że bywają uwodzeni i się temu uwodzeniu raz opierają (chyba najbardziej stereotypowa scena w filmie, kiedy Ostaszewska się przy księdzu rozbiera, a on mówi, że jest już zajęty, mój Boże…), a raz - nie, że piją, że sport może być modlitwą, że w środowisku chłopięcym zdarzają się miłości homoseksualne, że bywają kobiety tak nudne, że się na prowincji nudzą, że kościół zamiata pod dywan, że się ludzie gorszą byle czym i popełniają błędy, że jak sklep na wsi z alkoholem, to pewnie jakiś Market Niagara, że celibat jest źródłem cierpień. Jedna rzecz, której z pewnością nie wiem i to jest prawdziwa tajemnica w tym filmie – co ksiądz smaży. Bo on tam ciągle coś smaży, ciągle coś tam skwierczy mu strasznie głośno na patelni, ale nie wiadomo, co to jest. Bo on nigdy tego na ekranie nie zjada.
(Małgośka: „Myślę, że „W imię ...” wywołuje w widzu stan niepewności – nie wiadomo, co się wydarzy, a lubimy w kinie nieprzewidywalność.”).
Andrzejowi Chyrze muszę uwierzyć na słowo, że się zakochuje w Kościukiewiczu, który jest w tym filmie niczym drewniana marionetka. Z lupą tu szukając jakiegoś magnetyzmu, chemii między bohaterami, aktorami – ja tego nie znajduję. W scenie miłosnej to kamera zaczyna szaleć, żeby mnie zmusić dosyć banalnym chwytem do wiary w namiętność między nimi.
Skoro nie aktorzy, to może temu filmowi potrzebni są naturszczycy – myślę. No, ale przecież są - chłopcy z ogniska, którzy zachowują się tak, jak zachowują się w rzeczywistości. Myślę o naturszczykach Dumonta, o chłopakach z „Życia Jezusa”, o bohaterach „Ludzkości”. Oni nie grają, tylko są na ekranie, ale są na wskroś „Dumontowscy”. Reżyser ma styl, którym się posługuje, organizując filmową przestrzeń. Wszystkie jej elementy są tego stylu odbiciem. A tu chłopcy grają rolę jakby niepotrzebnego ozdobnika, dramat w ich środowisku (jeden z nich popełnia samobójstwo) wydaje mi się kompletnie papierowy. W żaden sposób nie jestem zaangażowana – w historię tego chłopca, innych chłopców, księdza, nauczyciela (choć on jest chyba postacią z największym potencjałem do wykorzystania), jego żony, Dyni. Nic mnie w nich nie zaintrygowało, nie przyciągnęło mojej uwagi. Wszystko jest jakby maźnięte po powierzchni, coś tam się dzieje, ale właściwie po co? Czy ten film coś ma we mnie poruszyć? Coś zmienić w mojej perspektywie? Czy ja się czegoś dowiedziałam o tym człowieku, smażącym na ekranie? Liczę, że ktoś to inaczej zobaczył i mnie tym widzeniem zarazi.