7 paź 08, 0:10
Frekwencja rzeczywiście słaba, przede wszystkim o godz. 10:00 i 13:00. Na późniejszych seansach bywało lepiej, a i zdarzały się nadkomplety, np. podczas projekcji hiszpańskiego "Przebudzenia ze snu" (El Amanecer de un sueno) Freddy Mas Franqueza w Kinie pod Baranami. Jednak rzeczywiście, ilość osób na salach pozostawiała wiele do życzenia. Moim zdaniem, chybiony był termin: 1.: rozpoczęcie roku akademickiego, 2.: zbliżający się Warszawski Festiwal Filmowy (zaledwie czterodniowa przerwa między zakończeniem Off Camery, a rozpoczęciem WFF). Po drugie, zaskakująca liczba sal kinowych: aż dwanaście! Jak na pierwszą edycję, to bardzo wiele. Przecież jeszcze podczas 5.ENH (ostatni Cieszyn) liczba ta była mniejsza o połowę, a tu, proszę, nowy festiwal i od razu tuzin, co przełożyło się na rozproszenie i tak niewielkiej przecież grupy festiwalowiczow (podkreślmy, że większość stanowili Krakowianie). Po trzecie, kiepska promocja festiwalu przed jego rozpoczęciem, brak informacji o programie w branżowych pismach (jedynie krótka notka na ostatnich stronach miesięcznika "Kino"), fatalna strona internetowa. Dodam, że o Off Camerze dowiedziałem się dopiero w lipcu, podczas ENH, dość przypadkowo zresztą. Mam nadzieję, że za rok frekwencja będzie znacznie lepsza. Oby, bo programowo było nieźle, a biorąc pod uwagę, że to edycja nr 1, można zaryzykować stwierdzenie, że nawet dość dobrze.
Filmy. Jestem zadowolony z większości dokonanych wyborów. Mój numer jeden to zaprezentowany w konkursie głownym "Liverpool" Lisandra Alonso, jednego z gości festiwalu. Kolejne minimalistyczne dzieło argentyńskiego geniusza. Wyszedłem z kina oszołomiony, oczarowany wręcz. Wielki film. Różni się nieco od wcześniejszych - "Fantasmy", "Los Muertos" i "La Libertad" - znanych doskonale Nowohoryzontowiczom. Pojawiają się dialogi (tak, tak), w szczątkowej ilości oczywiście, więcej tu też postaci. Świetna informacja dla sympatyków Alonso: jeszcze w tym roku "Liverpool" wejdzie na ekrany polskich kin!
Inne moje perełki Off Camery, to (w skrócie): amerykańskie "Wszystkie znane mi tygrysy" (Wild Tigers I Have Known) niejakiego Cama Archera, czyli wyraźne zapatrzenie w "Moje własne Idaho" Van Santa, tyle tylko, że bohaterowie znacznie młodsi (gimnazjaliści). Efekt rewelacyjny! Dalej, argentyński "Ukradziony człowiek" (El hombre robado) debiutanta Matiasa Pineiro - dowód, że i Argentyńczycy potrafią zrobić arcyfrancuskie kino w arcynowofalowej formie. Godard, Garrel i Rohmer byliby zachwyceni. Niestety, zachwycona nie była krakowska publiczność wychodząca z sali podczas seansu, odrzucająca film pewnie z uwagi na jego pretensjonalny styl, który kupiłem od samego początku. Duże odkrycie to także "Wszystkie statki na morzu" (All the Ships at Sea) Amerykanina, Dana Sallitta. Dzieło Sallitta to dowód, że praktycznie zerowy budżet plus cyfrowa kamera nie przekreślają zrealizowania dzieła głeboko psychologicznego, wręcz Bergmanowskiego, z dbałością o każdy szczegół kadru. Nie mogę sobie wybaczyć, że ominęła mnie okazja zapoznania się z wcześniejszym dokonaniem tego reżysera: "Miesiącem miodowym" (Honeymoon), podobno równie udanym. Zachwycił także Alain Resnais swym słodkim musicalem "Tylko nie w usta" (Pas sur la bouche). Lekura obowązkowa dla fanów "8 kobiet" Ozona. Ponadto "Ona kwitnie za dnia" (She Unfolds by Day) Rolfa Belguma, od strony formalnej przypominającej nieco francuskiego "Filmowca" Cavaliera z 5.ENH. Na uwagę zasługuje z pewnością kanadyjska "Ona pragnie chaosu" (Elle veut le chaos) Denisa Cote, czyli "Kalwaria" Fabrice'a du Welza w czerni i bieli oraz znane z ostatniego FFL argentyńskie (Viva Argentina!) "Wcielenie" (Encarnación) Anahi Berneri z wybitną rolą Sylvii Perez. Wspomniany przez okona Joachim Lafosse nieco zawiódł. Jego odważne "Lekcje prywatne" (Éleve libre) stawiają niezbepieczne tezy, z którymi trudno mi się zgodzić. Czy każdy człowiek jest z natury biseksualny? Czy to, z kim śpimy, zależy od wyboru i odwagi? Nie sądzę... Doceniam jednak konsekwentny, autorski styl Belga, duszny, niekonwenjonalny klimat i przejmującą postać zagubionego chłopca, edukacyjnego wykolejeńca. Zeszłoroczną, debiutancką "Własność prywatną" tego reżysera cenię wyżej.
I krótko o bolesnych rozczarowaniach: Urlich Seidl i jego banalne i nużące "Jezu, Ty wiesz", czyli z pamietnika fanatycznego katolika, "Raja" Jacquesa Doillona (twórcy ciekawej "Ponette"), czyli dylematy egzystencjalne rodem z harlequinów + ładne plenery i nie za ładny Pascal Greggory (o paniach innym razem) + minus dla selekcjonerów weneckiego festiwalu, którzy dopuścili film do głownego konkursu. I na koniec chwalony przez wielu tajwański "Parking" Chung Mong-Honga. Porównywanie go do "Przypadku" Kieślowskiego i "Dziury" Ming-lianga to jakieś nieporozumienie. Przepraszam, ale dla mnie to nic innego, jak filmowy wygłup a la Kevin Smith.
Zwycięskiego "Maminsynka" (w jury m.in. Ghobadi i Babenco) nie widziałem. Freak_of_nature, a Ty?