Epilog
COMPANHIA
O 6 rano ulice Lizbony są zupełnie puste, to środek nocy. Nikt nie zrywa się do pracy, nikt nie otwiera sklepu, nikt nie czeka na autobus czy tramwaj. Odprowadzają mnie wzrokiem zdziwieni śmieciarze. Tylko oni jak duchy w ciemności nawiedzają o tej porze lizbońskie ulice. Szybkim krokiem schodzę do centrum Avenida Almirante Reis, główną arterią przecinającą kilka dzielnic: tę, w której mieszkam – Intendente i wyżej, w głębi miasta Anjos – tu skręcam przy stoisku z pieczonymi kasztanami w drodze do Cinemateki, Arroios – tu Costa spędził dzieciństwo i Areeiro. Do tego miejsca nie dociera już turystyczny blichtr, oprócz tradycyjnych, otwartych do późna pastelerii i nowocześniejszych padarii pełno tu chińskich sklepów z mydłem i powidłem i egzotycznych twarzy. Zaledwie siedem, osiem lat temu Intendente cieszyła się złą sławą upadłej dzielnicy. Dziś wciąż wokół kościoła Anjos koczują bezdomni, mogą liczyć na miskę darmowej zupy po drugiej stronie ulicy. Tym razem nie kiwnę oknom Optec Filmes przy dworcu Rossio, gdzie wiosną spotkałam się z Costą, tylko pójdę prosto Rua da Madalena w stronę Tagu, by skręcić w lewo i idąc wzdłuż rzeki, dotrzeć do dworca Santa Apolónia. Stamtąd odjadę pociągiem do Porto. Proste? Zgubić się nie sposób, choć wciąż panuje ciemna noc.
W Porto inaczej – po trzech godzinach jazdy wstał listopadowy słoneczny dzień, trwa pełnia świętomarcińskiego lata, temperatury sięgają 20C. Poranna bica stawia mnie na nogi tak potrzebne w tej podróży. Niskie kobiety w fartuchach sprzątają klatki schodowe i wejścia do sklepów wylewając na chodnik mydliny, a ja pnę się znów w górę, chcąc dotrzeć do kolejnego miejskiego dworca, skąd mogłabym złapać autobus do muzeum Serralves na drugim końcu miasta. Kiedy się wreszcie na dobre zgubię i poproszę o pomoc młodą Portugalkę, studentkę pierwszego roku prawa, zgubię się z nią po raz kolejny, bo zwykle mieszkając w jakimś mieście, mało je znamy, rzadko zbaczając z własnych utartych szlaków. To tu, to tam ktoś mi coś podpowie, gdzieś skieruje, ale najważniejszy jest finał, czyż nie? Autobus dowozi mnie na ulicę Gomes da Costa. Stamtąd już tylko krok do osławionego Serralves, otoczonego pięknymi ogrodami, w których swoje rzeźby pokazuje akurat Anish Kapoor.
Po wejściu z tej jasności na wystawę Costy czuję się, jakbym wpadła do króliczej nory. Ktoś napisał na facebooku muzeum, że wystawa przez tę ciemność jest niebezpieczna dla rodzin. Nie tylko dla rodzin. Wielu zapewne chciałoby niebezpiecznie długo w niej pozostać. Zanim oko przywyknie, jak na azymut kieruję się w stronę zapętlonej projekcji fragmentu najsłynniejszego filmu António Reisa i Margaridy Cordeiro -
Trás-os-Montes (1976). Słabe światło w ciemności. Tę słynną scenę obejrzę wielokrotnie i jeszcze raz podczas specjalnego wieczoru w Cinematece, gdzie z okazji 70-lecia archiwum pokazano czterogodzinny maraton z kinem portugalskim, montaż scen z filmów od narodzin kinematografii do dzisiejszego dnia, niechronologiczny, subiektywny, prowadzący widza przez historię i kulturę Portugalii i Lizbony, które odbijają się w kinie jak w lustrze.
Zapada zmierzch i dolina tonie w mroku. Przecinająca ją niewidoczna lokomotywa zostawia po sobie kłęby białej pary. Wiatr porusza wysuszonymi liśćmi, szczekają psy, a owinięty kocem pasterz kóz obserwuje z daleka ten abstrakcyjny spektakl o spotkaniu światła z ciemnością. António Reis był nauczycielem Costy w szkole filmowej, tym, dla którego Costa w ogóle się tam pojawiał. Kiedy poznał Reisa, pierwszą rzeczą, którą zrobił, było obejrzenie
Trás-os-Montes. Ten film był rodzajem objawienia skłaniającego Costę do poszukiwania własnej przeszłości w portugalskim kinie. W kinie Reisa znalazł coś, co kojarzył także z punkiem - „nie było niczego wcześniej, a przyszłość nie istnieje, wszystko, co mamy do zrobienia, musimy zrobić teraz”. Znalazł kogoś, kto mówił dokładnie to samo w filmach, które powstały i były wspaniałe, były punktem odniesienia, rodzajem przeszłości, rodziny, tożsamości, dawały bezpieczeństwo.
W muzeum wszystkie ściany są ciemno-grafitowe. Jedna z najbardziej spektakularnych prac na wystawie zajmuje dużą salę tuż obok Reisa –
As Filhas do Fogo (2013) Costy, do której dołączył jego najbliższy przyjaciel, rzeźbiarz Rui Chafes, ze składającą się z siedmiu osobnych elementów rzeźbą
As tuas mãos (Your Hands). Jedynym źródłem światła są tu wiszące w przestrzeni na różnych wysokościach, wielkoformatowe ekrany z zapętloną projekcją – niemal nieruchome twarze kabowerdyńskich dziewczyn i kobiet z
Domu z lawy, Clotilde Montron i twarz Vitaliny Vareli z
Konia Forsy. Ich włosy delikatnie poruszane wiatrem. I może przez ten ruch - zawieszone pomiędzy nimi rzeźby z żelaza wyglądają jak zatrzymane w stopklatce pasma włosów, które porwał wiatr. W ciemności możesz zahaczyć o nie głową, mogą owinąć ci się wokół twarzy. Ruch utrzymywany jest w ryzach przez niewielkie obręcze, jedyny regularny kształt, z których te „włosy” biorą swój początek, może są na nie nawleczone jak na pierścionki. Ma się wrażenie, jakby i ekrany i rzeźby bez jakiegokolwiek oparcia unosiły się w próżni, a lekko pchnięte mogłyby – dryfując – zmienić miejsce ekspozycji.
Mam tu kilka ulubionych miejsc – ukrytą w jakimś zakamarku gablotę z oryginałem listu Roberta Desnosa do Youki z 15 lipca 1944 roku, napisanego w obozie koncentracyjnym, albo niewielką salę z kilkoma rzędami kolumn i zdjęciami Jacoba Riisa na każdej z nich. Jak w jakiejś egipskiej świątyni kolumnada prowadzi do sali z projekcją
Słodkiego egzorcysty, krótkiego metrażu zrealizowanego w ramach
Memories z Venturą w windzie. Cały czas mam wrażenie, że wystawa odzwierciedla moje własne poszukiwania – gdzieś po drodze na ścianie wisi niewielki szkic ołówkiem André Salgueiro Martinsa, autora pracy magisterskiej o Fontaínhas –
O espaço filmado ou o Bairro das Fontaínhas nos filmes de Pedro Costa. Jest też zapętlona projekcja fragmentów filmów Orlando Ribeiro przedstawiających erupcję wulkanu na Fogo, które Costa oglądał jeszcze w szkole. Na dwóch ścianach w dwóch różnych punktach wystawy znalazły się kolaże ze zdjęć. Na jednej – zdjęcia z planów filmowych od
Krwi (1989) do
Vitaliny Vareli (2018), także fotografie z prywatnych archiwów – zdjęcie młodego Ventury z lat 70., zdjęcie panny młodej z druhnami, kim są te kobiety? Dwóch mężczyzn widzianych od tyłu, w jesiennych płaszczach, idących ulicą na tle kamiennego łuku. Kto to? Gdzieś w centrum Luís Santos na planie
Krwi z delikatnie poruszonym talerzykiem do wywoływania duchów w dłoni. Jestem pewna, że zabrakło tu jednego portretu, stojącego na białej półce.
Druga ściana jest jeszcze większą zagadką – to próba odtworzenia idei wydanego drukiem kilka lat po zrealizowaniu
Domu z lawy „zeszytu inspiracji”, zbioru fotografii, obrazów, kadrów z filmów, wycinków z gazet, notatek, które Costa robił podczas przygotowań, ale też – jak twierdzi – po zakończeniu pracy nad filmem, żeby wyrwać się z depresji, na siłę przedłużyć proces. Można na to spojrzeć jak na wizualny poemat, albo szukać logicznych powiązań pomiędzy poszczególnymi obrazami, można skupić się na metodzie skojarzeń, w której zapewne liczy się przypadek. Jak powtarza Costa, myślenie nad filmem rozpoczyna się od rozmów z ludźmi, od zasłyszanych historii, z których wybiera się to i owo i szuka się powiązań. Może to jest opowieść o konstrukcji?
Pedro Costa:
Wykładając to w miarę prosto, to, co robimy, może być wzięte za metodę, ale w gruncie rzeczy jest dużo bardziej chaotyczne. Zaczyna się od serii wspomnień, które przynoszą aktorzy, albo scenarzyści, bo są i tym, i tym. Ventura opowiada mi coś ze swojej młodości albo z zeszłego tygodnia. Prawdopodobnie wybiorę dwie rzeczy z dziesięciu, które znajdą się w jego opowieści. Wtedy inni opowiedzą mi coś jeszcze i zaczną pojawiać się powiązania. Musicie zrozumieć, że ci ludzie mają zwyczajną przeszłość, zwyczajną wiedzę, historię. Jestem częścią tego kraju, ale oni żyją w innej części, w innej pamięci. To zawsze zaczyna się od tego rodzaju podejścia: konstrukcji. Jak pisanie pewnego typu scenariusza: to trochę scenariusz, a trochę socjologiczny wywiad, trochę archeologiczne badanie. A nawet dziennikarstwo, czyste i proste. Ale też coś więcej, bo jestem ich przyjacielem, więc nie ma tu dystansu czy obojętności. W jednej z nielicznych sal z oknami wychodzącymi na pełne zieleni podwórko, można zobaczyć malarski tryptyk João Queiroza. Kiedy dyrektorem Cinemateca Portuguesa został inny nauczyciel Costy – José Manuel Costa, powstał cykl Realizador Convidado*, prezentujący twórczość wybranych reżyserów w kontekście ich własnego wyboru filmów, w towarzystwie zapraszanych przez nich gości. Jego pierwszym bohaterem w 2015 roku był Pedro Costa, a gośćmi członkowie jego gangu: architekt José Neves, malarz João Queiroz, fotograf Paulo Nozolino, rzeźbiarz Rui Chafes, operator Leonardo Simões i dźwiękowiec Olivier Blanc. Wspaniały program połączony ze spotkaniami i rozmowami o kinie. Ich prac nie mogło tu zabraknąć. Akurat tę salę otacza korytarz z wbudowanymi w ścianę małymi ekranami, na których można oglądać wybrane przez Costę filmy: Chaplin, Dreyer, Mizoguchi, Tourneur, Bresson, Howks, Dowżenko, Rossellini, Lubicz, Ford, Borzage, von Stroheim, Ozu, Murnau, Griffith, Dmytryk, Cocteau, Lang, Eisenstein, Resnais. Idzie się tym korytarzem w kakofonii obrazów i dźwięków, to nie jest miejsce do oglądania. Raczej fragment biografii, na którą składa się to wąskie gardło cinefilli. W panteonie osobne miejsce zajmują oczywiście Akerman, Godard, Straub/Huillet.
Wystawa jest tak bogata jak jedno życie. Ciężko w niej zostać i trudno z niej wyjść, może należałoby jednak wielokrotnie wracać? Szukając powiązań, słuchając ludzi, którzy oprowadzając po niej publiczność dodają do tej biografii swoje wątki. Bo nic nie zostało napisane, nic nie jest do końca pewne. Ale w końcu czy słowo daje większą pewność niż obraz?
*Realizador Convidado: Pedro Costa
https://ciclosdacinemateca.wordpress.co ... dro-costa/