Wracając z festiwalu wysiadłem na Dworcu Centralnym w Warszawie i skierowałem się w stronę metra.
Musiałem niestety przejść koło miejsca, gdzie rozgrywa się najbardziej kiczowate zakończenie w historii kina. Przypomniał mi się ten film i coś w duszy jęknęło...
Od początku filmu miałem wrażenie, że coś z nim jest nie tak. Choć muszę przyznać, że scena pogrzebu, szczególnie moment, gdy ksiądz kończy kazanie i zaczyna grać zespół, podobała mi się.
To była pierwsza i ostatnia taka scena.
Tragedia.
A szkoda, bo pomysł na fabułę ciekawy. Szkoda też, bo teologicznie film wydaje się poprawny, nie przekręca żadnej kościelnej ani katolickiej wizji świata.
Ale jak można było tak fatalnie zrealizować film? Tak sztucznie, kiczowato, w stylu jakiegoś serialu dla młodzieży z lat osiemdziesiątych...
Ach, i jeszcze ta muzyka...
Rozumiem, że żaden z organizatorów festiwalu nie oglądał tego filmu wcześniej, bo inaczej trudno uzasadnić fakt, że znalazł się on w programie konkursu filmów polskich. Chyba że puszczane były wszystkie obrazy, jakie zostały zgłoszone.
Może pan Seweryn powinien pozostać przy aktorstwie, bo na tym zna się doskonale.
Zapraszam do komentowania - ciekaw jestem, może komuś podobał się "Kto nigdy nie żył..."?