No pewnie, że jest bełkotliwy, ale w tym wypadku to akurat duża zaleta. Dlaczego? Ano dlatego, że, po pierwsze, spora część tego bełkotu (ta bardziej zrozumiała

) pochodzi prosto z twórczości Artauda, a to, co pozostaje, wydało mi się jej konsekwentną kontynuacją. Po drugie, można powiedzieć, że większość wypowiedzi bohatera zwyczajnie nie ma sensu, ale nie mogę się z tym zgodzić. Odebrałem film jako zapis (kreację?) autentycznego ezgystencjalnego dramatu człowieka, który z pewnością nie jest wariatem, a za to ma spójną i "większą niż życie", zbyt ambitną - i przez to niemożliwą do zrealizowania - wizję tego, czym powinna być sztuka i czemu warto poświęcić życie. Poszczególne wypowiedzi są momentami rzeczywiście zbyt trudne do ogarnięcia - takie strumienie świadomości lepiej się czyta, niż ogląda - ale ogółem składają się na interesującą wizję sztuki jako jedynego możliwego "narzędzia" transcendencji. Takie ujęcie natury sztuki nie jest może niczym nowym, ale podane w takim romantycznym uniesieniu - mnie przekonuje.
Jedna drobna rzecz jednak mnie wkurzała - po co w paru momentach twórcy każą bohaterowi krzyczeć i miotać się po całym ekranie? Nie było to potrzebne, zaburzało nastrój.