Łobożesztymójcomniepodkusiło...
Film człowieka, któremu wydaje się, że filozofia polega na mówieniu wszystkiego o wszystkim. Otóż, panie reżyserzu: nie, nie polega. Tak się niestety nieszczęśliwie składa, że w tym filmie mamy dokładnie wszystko w "uroczej" losowej kolejności: od mitów indyjskich, przez rzymskie, po współczesne miejskie legendy. Od czarnej magii, przez Kartezjusza i Nietzschego, po Goyę. Od prostytutek, przez londyńskich transwestytów, po półrealne, półkobiece wytwory cyfrowej rzeczywistości. Od tradycyjnych kolczyków, przez jeansy z Wal-Martu, po różowe gatki. Od wystudiowanych kadrów, przez cyfrową kamerę z ręki, po animację. Czego dusza zapragnie. Ostateczny rezultat nie układa się nawet w strumień świadomości, a raczej w potok antyświadomości, odmawiającej uznania bezsensowności i bezładu swojego wytworu.
Co prawda po kilkudziesięciu minutach podaje się nam kilka wskazówek do powiązania części z wyżej wymienionych atrakcji, ale twórca szybko zdaje sobie sprawę z karygodnego błędu i ochoczo pogrąża się jeszcze głębiej w oparach absurdu. Pseudometafizyczne błoto wylewa się z ekranu kulminacyjną falą powodziową i trudno się dziwić, że tylko garstka śmiałków była w stanie udźwignąć ten lepki i brudny ciężar przez pełne 104 minuty.
Generalnie pożyteczna jest zasada życzliwości w stosunku do twórców i ich dzieł. Przysięgam, że podczas seansu wykazywałem się pokładami życzliwości tak obfitymi, że sam bym się tego po sobie nie spodziewał. Dawno nie wysilałem się intelektualnie w kinie tak mocno, jak parę godzin temu, byle tylko uchwycić cokolwiek. Bezskutecznie. I zdaję sobie sprawę z tego, że film przepełniony był mnóstwem odniesień do hinduskiej kultury, których nie miałem szans zrozumieć, ale całkowicie instrumentalny sposób, w jaki potraktowani zostali klasycy europejskiej filozofii pozwala, jak sądzę, postawić tezę, że większe zrozumienie tych obcych kulturowo wątków niewiele by pomogło.
Ktoś mógłby powiedzieć: sam się prosiłeś, ryzyko rozczarowania w tym przypadku było bardzo duże. To prawda, ale pozwólcie mi traktować to jako element misji ewangelizacyjnej: ja się poświęciłem, Wy już naprawdę nie musicie. Tak więc, Thane, nie wygłupiaj się i chodź ze mną w niedzielę rano na "Niebo nad nami", Cze polecał.
PS: Umieszczenia w jednym filmie jednego z moich ulubieńców, Spinozy, i powiewających na wietrze różowych gaci - nie wybaczę.