Na Horyzontach zazwyczaj stawiam za priorytet filmy znane, docenione np. w Cannes, ale pierwszy film spoza tego grona, który zobaczyłem, mogę od razu uznać za olśniewające odkrycie. Zostałem "It is fine..." totalnie zachwycony i z dyskusji po projekcji wiem, że nie ja jeden.
Bilety na pokaz z udziałem reżysera (zresztą znanego aktora) nie zostały wyprzedane do samego końca, podczas gdy w tym samym czasie tłumy stały w kolejce last minute do Piny. Niech żałują. Zgadzam się z Crispinem Gloverem, że ważną funkcją festiwali jest pokazywanie tego, co w multipleksie nigdy nie będzie mogło zostać pokazane, i jego film pokazuje idealnie, dlaczego niektóre rozwiązania mogą być jednocześnie gwoździem do dystrybucjnej trumny oraz ogromnym artystycznym triumfem.
Wszystko, co zostaje pokazane w filmie, jakkolwiek można to uznać za szokujące i nie na miejscu, jest jednocześnie... bardzo potrzebne. Inaczej nie dało by się wyrazić pewnych sytuacji społecznych (które zostają tutaj zanegowane, budując nastrój groteski), zaproponować wielu pytań. Tak jak książki Glovera, "It is fine..." zmusza do zastanowienia się nad wieloma barierami postawionymi w społeczeństwie, nad tym, że tabu jest często zwykłą dyskryminacją. Przed projekcją wiedziałem o filmie tyle, że nakręcił go ekscentryczny (role w "Dzikości serca" czy "Aniołkach Charlie'ego", słynny wywiad u Lettermana) aktor i pisarz, idol Kurta Cobaina. Nigdy nie spodziewałem się, że Crispin Glover okaże się... amerykańskim Fassbinderem.