Taki niby żywcem z podręcznika, tak trochę unika jaskrawych sytuacji dramatycznych, ale jednak ma to "coś". A nawet kilka "cosiów".
Pierwszym i oczywiście najbardziej rzucającym się w oczy "cosiem" jest Roma Gąsiorowska. Uniknęła maniery, szarży, niejednokrotnie potrafi wydobyć ze swojej bohaterki subtelność, którą na pierwszy rzut oka niełatwo jest dostrzec. Pierwszorzędna rola.
"Coś" drugi to partnerujący jej Adam Woronowicz. Po świetnym drugim planie w "Rewersie" i "Chrzcie", także i tutaj jest charakterystyczny i wiarygodny jako zamknięty w sobie facet, którego styl bycia Ki równocześnie pociąga, jak i odrzuca.
"Coś" trzeci to aktualna i ważna tematyka. Choć bohaterka jest osobliwa, to jednak kobiet w jej sytuacji - samotnych matek w zasadzie bez pracy - jest wiele, a ich takich pierdołowatych facetów jak Anto mamy od metra.
Kolejnym "cosiem" jest niewymuszony humor, jaki wiąże się z wytwarzanym przez Ki chaosem, który oddala film od wypruwającego emocjonalne flaki dramatu w stronę słodko-gorzkiej opowieści, która ma szansę odnaleźć się w szerszej dystrybucji. I choć miłośnicy ekranowej traumy i uczuciowej krwi mogą być nieusatysfakcjonowani, to przecież nie każdy film musi być tak mocny, bo i samo życie takie nie jest, a ta lżejsza strona jest tu naprawdę dopracowana i niejednokrotnie bawi niepomierne.
Jednak z brakiem "flaków" wiąże się pewien problem, a mianowicie dziwna skłonność reżysera do ucinania scen właśnie wtedy, gdy coś dramatycznego ma szansę się wydarzyć, jak np. wtedy, kiedy Kinga ma tańczyć w nocnym klubie. Tak jakby twórca na miał pomysłu na rozwiązanie takich momentów, co czasami razi i wygląda sztucznie. Nie sposób oprzeć się też wrażeniu, że konstrukcja jest bardzo standardowa, nie ma w niej żadnych zaskoczeń i całość wychodzi podręcznikowa.
Im więcej czasu mija od seansu, tym bardziej doceniam ten film, bo choć ma on swoje wady, jest naprawdę bardzo solidny i dobrze byłoby zobaczyć w normalnym obiegu kinowym.