23 lip 10, 6:45
Oczywiście mówienie o śmierci w kinie, to nic nowego, co nie oznacza, że kolejni reżyserzy nie będą się z nią mierzyć, bo jest to doświadczenie na tyle wyjątkowe i jednocześnie powszechne, że zawsze będzie obecne. Przyznaję - nie przyklasnęłam na koniec. Film Noego wydał mi się - i teraz nie wiem, czy powiedzieć: momentami, czy w całościach, w różnych całościach - i dobry i zły naraz. I przejmujący i okropnie banalny. I wciągający i nieznośnie dosłowny. Tak jestem rozdwojona.
Kiedy wróciłam do hotelu, na ulicy ktoś zaczął strzelać z korkowca, za każdym razem podskakiwałam, jakoś cisza po tych strzałach dzwoniła mi w uszach inaczej. A potem kładąc się spać, czułam się... nieswojo. Z perspektywy, bo chwilami miałam wrażenie, że to jest film zbyt prosty, łopatologiczny i przez to denerwujący, przejęło mnie to „nieodwracalne”, pętla, w jaką wchodzi dusza, by ponownie przeżyć własną śmierć. Ten film nie jest tak brutalny jak poprzednie Noego, jednak nie w aktach przemocy tkwi jego siła tylko w tym ciągłym, delikatnym, nieujawnionym (dusznym) lęku przed śmiercią, i przed swoją, a może bardziej najbliższych. Chodzi o poczucie straty, o to, że wobec ostatecznego zostajemy sami. I jak ta samotność wygląda z zewnątrz, z „góry”. Poruszyły mnie te powtarzające się sceny wypadków samochodowych, nieustanne powroty traumy.
Też takim mocnym fragmentem był dla mnie sen duszy, której wydaje się, że wraca do ciała, a więc dusze mają sny. Kiedy siostra nie chce mieć z tym ciałem nic wspólnego. Kiedy dusza patrzy w lustro i przez mgnienie się nie rozpoznaje. Żmudny proces odchodzenia.
Po zapowiedziach też oczekiwałam bardziej psychodelicznej formy, śmielej eksperymentującej z percepcją, a wydała mi się w rezultacie dosyć „stabilna”, nie za wiele ze mną zrobiła. Mimo to, szczególnie w końcówce miasto pokazane było fantastycznie, nierealnie.