Największy (s)hit festiwalu to
Szlag trafił sprawiedliwość! Jancso - organizatorzy dobrze wiedzieli, co robią, planując tylko jeden pokaz
Film megakoszmarny, klasy
Szczurzego ziela. Widzowie zresztą tłumnie się zeń ewakuowali. Ja się zmusiłem, by zostać do końca. W skrócie: robimy film historyczny, lecz nie mamy pieniędzy. Widać to było bardzo wyraźnie, mimo to trzeba było jakoś odwrócić uwagę widzów, więc niemal bez przerwy pokazywano zbiorowe pląsy na trzecim planie. Więcej - to był nie tylko film bez budżetu, ale też bez scenariusza. Sprawiło to, że aktorzy nie wiedzieli, co mają grać, toteż były liczne szarże na zasadzie "ratuj się, kto może", w czym przodował Daniel "na budżet" Olbrychski. No i prawdziwe nowe horyzonty na koniec.
UWAGA, SPOILER
W finale obserwujemy rządek kilku uciętych ludzkich głów pozatykanych na jakieś tyczki. Kamera przesuwa się powoli, panoramując je. Nagle jedna z głów ożywa i zaczyna śpiewać piosenkę. Naprawdę! Musiałem się uszczypnąć z wrażenia.
KONIEC SPOILERA
Zatem
Szlag trafił sprawiedliwość!, później dłuuuuuuuugo, dłuuuuuuuugo nic i dopiero możemy mówić o kolejnych rozczarowaniach, a te - bez szeregowania podług stopnia koszmarności - to dla mnie w tym roku:
-
Wydalony - film, który wydaliłem,
-
Synu, synu, cóżeś ty uczynił? - Werner, wracaj do dokumentów!,
-
Valhalla Rising - gdyby z tego zrobić krótki metraż, pewnie byłoby znośne,
-
Kosmos - rewelacyjne zdjęcia połączone ze świetnie dobraną muzyką (niepisaną do filmu, a tylko wykorzystaną), a jednak dzieło manieryczne i o niczym,
-
Skowyt III: Torbacze - jedyny film w tym roku, na jakim nie doczekałem końca; wyszedłem w połowie z mocnym postanowieniem omijania dokonań maestra Mory.
Tyle. Reszta, nawet jeśli rozczarowywała, była przynajmniej poprawna, a
Trash Humpers ominąłem z definicji, bo do dziś mam traumę po
Julienie Donkey-Boyu.