Na początku myślałem, że hollywoodzkie miodzio lejące się z ekranu to taka zmyłka. Niestety, to był najprawdziwszy początek mentalnych i estetycznych katuszy przez 140 min. Ktoś zapyta:" A czemu nie wyszedłeś z sali?" Chyba jestem masochistą, albo po prostu chciałem poczekać do końca aby reżyserowi sam na sam powiedzieć co o tym myślę. Poza tym te męki zmusiły mnie do pewnych głębokich przemyśleń co pozwoliło mi wytrwać do końca filmu. Film ten można porównać do swego rodzaju przekazu dobrej nowiny jaką serwuje nam literatura motywacyjna typu "Jak osiągnąć sukces w biznesie" puszczonym przez filtr chrześcijańskich fantazmatów oraz idei New Age. Czyli człowiek nie jest ani ciałem ani mózgiem tylko swoimi myślami które jak opanuje siłą swojej woli dzięki głębokiej wierze w siebie przy pomocy wewnętrznego "sprężenia się" na maksa i niepoddania się w żadnych okolicznościach oraz wykrzykiwanych konwultycznie przez twych przyjaciół oznajmienia: "Wierzymy w ciebie!", "Napewno dasz radę!" , i jak już zostanie batmanem swoich wewnętrznych przestworzy to przeniesie się z całą rodziną do rzeczywistości zbliżonej do tej jaką można ujrzeć na kolorowych obrazkach wydawnictw Świadków Jehowy. Wszystko to w hollywoodzko-oszałamiających sceneriach fantasy. Brakowało tylko w trakcie wielu intensywnych scen pojawienia się na ekranie niebiańskich proszków do prania, pasty do zębów, jogurtu czy samochodów z jakimiś niebiańskimi skrzyniami biegów.
Filozoficzny bełkot, estetyczna porażka co kilka nawet niezłych ujęć w zasadzie pogłębia to wrażenie, muzyka nadająca się do jakiegoś kosmicznego festiwalu Eurowizji - wszystko to gwarantuje niezapomniane wrażenia.
Sala po seansie klaskała...
No comments...
Aha i jeszcze dodam , że nie jestem żadnym cynicznym ateistą.
Dobry panie Jezu, chroń mnie przed Twoimi wyznawcami!