Naszła mnie taka refleksja, po jednej z zasłyszanych uwag na temat filmu Niebo, ziemia i deszcz ("Nudaaaa"), że jednak część (większa część/większość?) widzów tegorocznej edycji łakneła filmów "zwyczajnych": ze scenami określonej długości, wynikającymi z siebie, z linearną akcją. Na ekranie "powinno się coś dziać", fabuła powinna prowadzić do jakiegoś rozwiązania. Jeżeli tak się nie dzieje - mamy nudę.
Jeżeli wędrówka bohaterki wspomnianego filmu trwa dłużej niż się do tego przyzwyczailiśmy, salę opuszczają dwie osoby. Gdy znów idzie kolejne dwie (a nie pół, jak jest "we zwyczaju") minuty, następna trójka nie wytrzymuje. I w ten sposób mamy nudny film i konstatację: "Chile? A to tam, gdzie tak długo chodzą." (wymyślone:-)) A tymczasem tak długie pokazywanie bohaterki coś tam nam o niej mówi, w innym, "zwyczajnym" filmie, mielibyśmy po prostu jakąś rozmowę o niej, albo głos z offu, tutaj sami sobie, za pomocą ustalonych przez reżysera środków, dopowiadamy co się z nią dzieje. Nie wydaje mi się to zbyt trudne, a jednak dla wielu z tego seansu - nie do przeskoczenia. Dla mnie w sumie zaskoczenie.
PS. W gazecie festiwalowej Agnieszka Olszańska z Trójki powiedziała, że podobał jej się "Erosie, pomóż"; jedyne zastrzeżenie to dłużyzny... I tyle.