Od razu przyznam się, że był to mój pierwszy kontakt z kinem Apichatponga, ale i dodam, że chcę więcej. Natychmiast.
Film jest niesamowicie hermetyczny, prawdopodobnie trzeba być Tajem, albo co najmniej buddystą, by odczytać wszystkie drobne znaczenia i symbole w nim zawarte. Oczywiście wiele było jak najbardziej zrozumiałych i ostatecznie tylko końcówka - już po pogrzebie bohatera - nie jest do końca jasna - rzeczywistość się rozdwaja i już nie wiadomo, gdzie są duchy, a gdzie ludzie.
Przede wszystkim świetna jest mnogość poruszanych zagadnień - od dość prostego wątku obyczajowo-rodzinnego, przez (piękne zdjęcia!) kontakt z pierwotną, dżunglową naturą, aż po nienachalny, ale wciąż wyrazisty komentarz społeczny, przemycający w podtekście konflikt pomiędzy naturą i tradycją a nowoczesnością i miejskością. Przyroda jest pokazana jako źródło wszelkiej metafizyki, a to właśnie metafizyka jest w filmie najistotniejsza, co dodatkowo podkreślone jest przez pojawiającą się zupełnie znienacka w środku filmu tajską przypowieść o brzydkiej księżniczce spółkującej z sumem - czyli właśnie bezpośrednio doświadczającej natury - by odmienić swój wygląd.
Fantastyczne jest to, jak zupełnie odmienna jest to kultura - siedzą sobie przy stole, nagle pojawia się duch. I co? I nic, rozmawiają jakby to była żywa osoba.
Nawrócić nie nawróci, szczególnie że religia to diametralnie inna od tego, co znamy, ale doskonale pokazuje metafizyczność życia, które ma ten pierwiastek zawsze, nawet jeśli wydaje się najbardziej przyziemne. No i ta ostentacyjna powolność - sporo osób wyszło
