Z Alonso to jest tak, jak napisał Janusz Wróblewski w Polityce (zbieram teraz recenzje tego filmu, bo bardzo mnie interesuje odbiór), że całą tę historię każdy musi sobie ułożyć sam i że to jest zarazem wada i zaleta. Ja to traktuję jako zaletę. A kino zwykle nas rozleniwia. Kinu, zależy na tym, żeby nas wessać. Jak już jesteśmy w środku, mamy poddawać się nastrojom, śledzić fabułę, doznawać przyjemności. Jak tej powinności nie dopełnimy, zmarnowany czas.
Kiedy o tym myślę, zawsze przypomina mi się Dominik Lejman, malarz, który „maluje” freski-wideo do oglądania przy dziennym świetle. On się przyznaje do lęku przed tym somnambulicznym wessaniem. I mówi, że za nic by się nie dał zamknąć w ciemnej sali z oknem na fikcyjny świat. A Alonso zostawia jednak miejsce, wyjątkowo dużo miejsca nam widzom, na jakąś - mimo ciemności i somnambulicznego statusu – ruchliwość, na jakieś światło. To układanie fabuły, wymyślanie motywacji, zgadywanie myśli, przepowiadanie przyszłości.
Ja akurat nie wróżyłam Farrelowi samobójstwa. W moich oczach on jest zbyt... hmm... osadzony w rzeczywistości, wplątany w taki kierat codzienności, codziennej walki o przetrwanie, mimo że to jest walka mało spektakularna, to nie jest widowiskowa walka na miecze. On ma jednak w sobie instynkt samozachowawczy. Nie poprosiłby o pomoc, ale nie popełniłby samobójstwa, tak mi się wydaje. Jakby w tym świecie nie było miejsca na ostateczne gesty. To byłoby zbyt dramatyczne, fikcyjne, wymyślone. W świecie Alonso.
No i trochę mnie drażni to szufladkowanie: „Dla koneserów kina rozsmakowujących się w powolnym, usypiającym rytmie będzie to dobra okazja do przemyślenia słabości pewnych ludzkich zachowań – pisze Wróblewski - Dla pozostałych niestety stracony czas. Na szczęście film trwa tylko 85 minut”.
Ja naprawdę nie czuję się jakimś sennym koneserem

Ale widzę, jak bardzo znowu okazuje się, że podstawowym napięciem współczesności jest czas i nasz do niego stosunek, nasze czasu odczuwanie i wypełnianie. Czas, czas i jeszcze raz czas.