Oglądając galę wręczenia tegorocznych Złotych Kaczek można było odnieść wrażenie, że nie nakręcono u nas w minionym sezonie żadnego dobrego filmu poza "Salą samobójców" i "Bitwą warszawską" (a powiedziano bodajże, że premierę miało 41 polskich filmów - czyli aż 39 pozostałych nie jest godnych uwagi), a Natasza Urbańska jest jedyną wszechstronną polską artystką. Co z tego, że przy tym zupełnie pozbawioną charyzmy.
Nagrody za filmy o miłości i role kochanków jak dla mnie najlepiej skomentował odbierający nagrodę Borcuch, sugerując, że młodzi głosujący nie widzieli tych najlepszych filmów. Jak rozumiem, to dla nich w kategorii najlepszej kochanki do Szapołowskiej, Tyszkiewicz i Raksy dorzucono Weronikę Rosati w roli pustej laski, dla której tragedią jest niemożność zdecydowania się, jaką chce kupić torebkę. A film o gówniarzach, którzy tak strasznie się kochają, że po jednej głupiej sprzeczce pół roku ze sobą nie rozmawiają, z racji bycia jedynym dobrze nam znanym, wygrywa jako najlepszy film o miłości. Ale już Marcin Dorociński dorobek ma wyłącznie współczesny, więc można było się pokusić o znalezienie dla głosujących jakiegoś bardziej reprezentatywnego filmu niż "Ogród Luizy", który się ogląda i zaraz o nim zapomina.
Większość osób odbierających nagrody sprawiała wrażenie marzących o tym, żeby jak najszybciej stamtąd uciec, prowadzący zapowiadając występ Urbańskiej niemal przepraszali za to, że musimy jej jeszcze wysłuchać, zamiast dowiedzieć się, który film wygrywa, na koniec zapraszali laureatów na scenę tak usilnie, jakby to miał być dla nich przykry obowiązek. Generalnie wszystko to wyglądało dziwnie.