Zawsze wydawało mi się, że filmy dokumentalne o umieraniu swoim lub bliskiej osoby można odczytywać tylko na jeden ze sposobów - będzie to patetyczne widowisko, grające na uczuciach widza najniższymi środkami; nie od dziś wiadomo, że temat śmierci oswoić najtrudniej.
Człowiek się uczy całe życie. Wczoraj odkryłam jak bardzo się myliłam.
Nie ma w "Chrigu" nic, czego można by się było spodziewać - chociażby taniego heroizmu, w którym to bohater do końca walczy z chorobą pełen wiary i siły. Chrigu walczy. Chrigu wątpi. Chrigu się poddaje. Chrigu żyje. Chrigu umiera. Jest tylko jedna rzecz, której nie widzimy na ekranie - Chrigu nie płacze. A widzowie - wręcz przeciwnie. Piękny, piękny film, uderzający prosto w emocje, ale nie w tani sposób. Piękny, bo prawdziwy, bo autentyczny - trudno żeby było inaczej. I wreszcie piękny, bo "czysty"; bez żadnych dodatkowych efektów, chwytów, dodatków. W końcu ani życie, ani tym bardziej śmierć takich nie potrzebują.
Widziałam w kinie prawdziwe życie i prawdziwą śmierć, widziałam u współwidzów prawdziwe emocje i prawdziwe łzy. Widziałam bardzo ważny dla mnie film.