23 paź 13, 14:38
Przemawia do mnie ukazanie artysty, jako kogoś de facto uzależnionego od zwykłych ludzi (którymi przecież tak gardzi, jako istotami niejako niższego rzędu). Raz, że bardzo spodobał mi się pomysł na przedstawienie tej dosłowności, a dwa, że to bardzo szczere ze strony Jarmuscha. Z jednej strony zawarta tu krytyka współczesności jest otwarta, ale nie jest też pozbawiona odrobiny subtelności. Dla ludzi przestają się liczyć podstawowe, elementarne kwestie (wprost mowa jest kilkakroć o wodzie - czyżby chodziło tu o sztukę w swojej istocie?), potrafią zepsuć coś, co do tej pory pozostawało czyste (krew), ale wiemy też, że melancholia protagonisty nie jest niczym nowym, właściwym tylko obecnym czasom. Tak w jakiś sposób było od zawsze, a jednak udawało się przetrwać. Ostatecznie, znowu dosłownie i zgodnie z tytułem, remedium na chorobę pozostaje miłość . Dobre (nomen omen) ugryzienie tematu.