A ja przybiję piątkę elisce, zresztą nie po raz pierwszy

Genialna uwaga, co prawda ja nie miałem wrażenia pustki (o czym poniżej), ale zmyślność tej interpretacji mnie powaliła

Nie zgadzam się natomiast z ayyą - ten film rzeczywiście jest trochę o rywalizacji i kooperacji pierwiastka naukowego z "pierwotnym" (w pewnym sensie metoda naukowa jest jak najbardziej pierwotna

), ale ta naukowość w żadnym wypadku nie jest reprezentowana przez Dodda. To przecież on wścieka się, gdy Mose i Helen zadają mu kłopotliwe pytania i to on nie chce dopuścić do żadnego rzeczywistego testu swoich teorii (oczywiście dlatego, że są one nietestowalne, czyli nienaukowe), czyli reprezentuje postawę doskonale antynaukową, bardziej religijną, jeśli zechcemy nadać temu słowu pejoratywny odcień.
Napisałem, że nie miałem wrażenia pustki - wydaje mi się, że "Mistrz" ma jednak temat przewodni, który po prostu czasem ginie pod warstwą innych idei, co zresztą poczytuję filmowi za wadę. Temat ten, jak sądzę, można wyrazić w następujący sposób: każdy z nas poszukuje przystani, każdy chce w coś wierzyć, ale niestety żadna przystań nie jest możliwa, bo żaden Mistrz nie różni się od poddanego. Tak bowiem jak Freddie jest gwałtowny, pije i myśli głównie o seksie, tak Dodd jest niemal całkowicie kontrolowany przez żonę (to dopiero ciekawy wątek, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę czas akcji) a w głowie mu głównie uciechy cielesne, włącznie z piciem i kobiecym ciałem. Nie różnią się wcale tak bardzo ci nasi bohaterowie.
Wątek ten ma, jak sądzę, drugi aspekt, który można podsumować mniej więcej tak: "Mistrz" to film dla libertarian i, ewentualnie, anarchistów

Jeśli spojrzymy na proces "leczenia" Freddiego jako na metaforę procesu wszelkiej socjalizacji, to zobaczymy, że tak jak Dodd jest tylko guru jakiejś tam sekty, tak
żaden porządek społeczny nie jest absolutny, każdy ustrój jest "dzieckiem" procesu historycznego i być może jedynym dobrym wyjściem jest zrezygnowanie z ustroju w ogóle - co szczególnie objawia się, gdy Dodd mówi Freddiemu, żeby sobie poszedł, a jak nauczy się żyć bez jakiegokolwiek mistrza (czy będzie nim dyktator, czy demokratyczna większość), niech objawi to niezwykłe osiągnięcie każdemu. W pewnym sensie byłaby to więc pochwała gwałtowności i niepokorności bohatera, przywodzącego tym samym na myśl kreacje Jamesa Deana.
Fajnie napisał psubrat, że puenta została zaakcentowana niekoniecznie na końcu. Jedną z kluczowych scen wydaje mi się ta z jazdą motocyklem do określonego punktu na pustyni. Skoro to gra, to chyba ktoś powinien wygrać, nie? Ale jak wygrać, skoro każdy wybiera inny punkt, a więc jedzie na inny dystans, a do tego nikt nie mierzy czasu? Tak samo, jak bezcelowa (co nie znaczy, że całkowicie bezsensowna, jak sądzę) jest taka gra, tak samo bezcelowe jest poszukiwanie stałej przystani, czy to prywatnej, czy politycznej.
Aspekt pierwszy to oczywiście nic specjalnie nowego, za to drugi wydaje mi się bardzo ciekawy. Jednak nawet jeśli uznamy oba za cokolwiek wtórne, to sposób, w jaki zostały zaprezentowane (zdjęcia, aktorstwo), wystarcza mi do uznania filmu za bardzo dobry. Bo, w gruncie rzeczy, co nowego można powiedzieć po ponad 100 latach kina i 2500 latach filozofii? Szkoda tylko, że Anderson zdecydował się na włączenie do filmu wielu innych pytań, skrawków całej masy innych wątków i idei, przez co, jak pisałem, czasem jest tego za dużo i główne pytania gdzieś się chowają.