Pierwsza kawa w Kinie Nowe Horyzonty wypita. Dobra! Jest jednak pewne „ale” – światło (spadek po Heliosie) w nowohoryzontowym bistro spada na nas z chirurgiczną precyzją (jarzeniówki!). Potrzebna zmiana – białe papierowe punktowe lampy, stojące albo wiszące, uratowałyby klimat. Inaczej będziemy niczym Piroska z „Adrienn Pál”, zajadająca się kremowymi ciastkami w szpitalnych zakamarkach.
A’propos światła. Zdradziłam dziś Amerykanów (każdy by mnie o to posądził) i 3. AFF rozpoczęłam filmem włoskim z akcentami chińskimi w reżyserii Andrei Segre (Andrea Segre to mężczyzna, dokumentalista z Triestu, żywo zainteresowany kwestiami emigracyjnymi). „Nazywam się Li” (kandydat do LUX Prize) ma na kopii polskie napisy, więc chyba trafi do dystrybucji. Wiele w tym filmie mi się podobało – mgła i chlupocząca woda włoskiej laguny, miasteczka i wodne szlaki Veneto, Thao Zao (niestety sprowadzona do roli Matki) i jej nieistniejące powieki, Rade Serbedzija, którego pamiętam z macedońskiego filmu „Before the Rain” (1994) Milcho Manchevskiego, a zagrał tu starego rybaka, emigranta z Jugosławii, samotnego wdowca, który chyba się po prostu zakochał i napisał pierwszy w życiu prawdziwy wiersz (ale później został uśmiercony topornym dramaturgicznym gestem wspomnianego Andrei, co spowodowało, że ludzie wokół mnie płakali ze wzruszenia) oraz język chiński (mandaryński), który brzmi tu wśród tej wody wyjątkowo dźwięcznie. Chciałabym jednak, żeby ten film był mniej uniwersalny i zamiast „poetyzować”, albo zamiast pochylać się nad oczywistym złem świata, żeby się skupił na tym, co ginie w przekładzie z języka na język i z kultury na kulturę. Żeby nie był tak dosłowny, tak w gruncie rzeczy stereotypowy, żeby miał w sobie mniej „story”, a więcej powietrza. No ale pewnie nie zebrałby wtedy tych wszystkich nagród i ludzie by nie płakali. Coś za coś. Przyjmuję do wiadomości podsumowanie poprojekcyjnych dyskutantów, że jest to film głęboko humanistyczny. I niech tak zostanie.