A Joe znów o tym samym - o przenikaniu się świata doczesnego z wiecznym, duchowym; o tym, jak dla Tajów zupełnie normalne i oczywiste jest rozmawianie z późniejszym o 600 lat wcieleniem własnej matki lub konstatowanie obecności krwiożerczego demona Pob, który właśnie postanowił zjeść twojego psa. Sfera duchowa jest w ich życiu obecna zupełnie inaczej niż w naszym, nie jest tylko prywatna i egzystująca gdzieś na marginesie życia, ale wręcz w pewnym sensie materialna (jeśli to stwierdzenie ma w ogóle jakiś sens; ale reżyser tak zdaje się to pokazywać), całkowicie oswojona.
"Mekong Hotel" opiera się na podobnym koncepcie, co "Wujek Boonmee..." - tak zamieszać, tak poprzeplatać sceny, by zdezorientowany widz nie mógł być pewien, czy nadal znajduje się na tarasie tytułowego hotelu, czy może już gdzieś w zaświatach. Niesamowity urok kina Weerasethakula polega na tym, że całą tę złożoność wydobywa z zupełnie zwyczajnych kadrów - nie ma tu wielu planów, jak u Angelopoulosa, czy ostrożnie dobieranego oświetlenia, jak u Tarra. Zwykłość, codzienność, ale jednak niezwykła i niecodzienna, przynajmniej dla nas.
Jak sądzę, występujące w filmie postacie od początku nie mają ustalonej tożsamości - poznajemy je jako określone osoby, ale w trakcie trwania filmu role wielokrotnie się zmieniają: demon Pob wciela się w kilka osób (swoją drogą: było wyraźnie powiedziane, że ten demon przybiera postać kobiecą, ale jednak później to chłopak jest opętany - czyli chyba w jednym z przyszłych wcieleń jest kobietą, nie?); młody mężczyzna mówi o tym, że jest już stary i ma dzieci; matka niby umiera, ale jednak żyje i rozmawia z córką o tym, co przeżywa kilka wieków później. Tak więc hotel byłby miejscem "tymczasowego pobytu" duchów, w którym stykają się wszystkie punkty czasoprzestrzeni, w którym równocześnie doświadcza się przeszłości, teraźniejszości i przyszłości - a więc miejscem wiecznym, w którym pojęcia czasowe tracą sens. To poczucie "zanurzenia w wieczności" jest, jak sądzę, mocno obecne w tej kulturze.
Co ciekawe, tym razem reżyser postawił na dialogi - oczywiście nie ma ich bardzo dużo, ale pełnią one zdecydowanie ważniejszą rolę, niż w jego wcześniejszych filmach. To właśnie dzięki słowom możemy choćby w przybliżony sposób zorientować się w sytuacji (tzn. kto aktualnie jest kim), bo statyczne zdjęcia nakręcono ledwie w kilku pomieszczeniach i na hotelowym tarasie. Z tych dialogów wyłania się też osobny poziom filmu - polityczny. Bohaterowie bez emocji przyjmują wiadomość o zbliżającej się niszczycielskiej powodzi (w końcu doświadczają jej co roku), nie dziwią się na widok demona, ale jednak uznają za stosowne omówienie działań rządu i rodziny królewskiej. Jeśli generalnie niedziwiący się niczemu ludzie poświęcają tyle uwagi tym zagadnieniom, to można podejrzewać, że Joe nie jest specjalnie zadowolony z tego, co aktualnie dzieje się w jego kraju.
Tyle poziomów interpretacji, a film trwa tylko godzinę. Z pewnością niegorszy od poprzednich - świetnych! - dokonań reżysera. Jak tylko pojawi się w kinach - wszyscy marsz!